czwartek, 5 lutego 2015

Ultramaraton!

      Odpoczywałem jeszcze długo na jednym z kamperowych łóżek, byłem naprawdę wykończony. Skończyła się zmiana Carlosa, potem pobiegli następni... i następni... i jeszcze następni... O ile wcześniej biegało nas czasami nawet po kilku na raz, o tyle teraz wyraźnie można było zauważyć, że zaczęliśmy mocno oszczędzać nasze siły. Umówiliśmy się, że zmiany biegamy po 2 osoby - nie więcej, ale też nie mniej. Jako, że były 2 auta, to na szosie zawsze znajdowało się czterech biegaczy. Na paręnaście minut przed 22:00, okazało się, że kolejnej tury już kompletnie nie ma kto biec, wszyscy byli albo tuż po swojej kolejce, albo wykończeni, albo spali...
      Niby wypoczywałem już od trzech godzin, jednak to było zdecydowanie za mało. Dość powiedzieć, że Bruno nadal spał! Co jednak miałem zrobić? Zgłosiłem się na ochotnika, wiedząc, że będzie bardzo ciężko. Dostałem czołówkę i kamizelkę odblaskową i spokojnie oczekiwałem na moją kolej. Nikt prócz mnie się juz nie zgłosił, więc tylko na moich barkach miało spoczywać powodzenie sztafety!
      Wysiadłem z auta. Była 22:00, było ciemno, zimno i byłem w samym środku niczego. Nasz duet zbiegł do auta poklepując mnie po plecach dla otuchy po czym... "Ja chyba serio jestem głupi" - pomyślałem i chwilę później biegłem już w mrok, lewą stroną drogi z dwójką z drugiego auta. Już na początku dali mi GPS-pałeczkę - też mieli już dość i szykowali się do zakończenia swojej wachty. Pewnie bym im zazdrościł, ale ich auto dalekie było od luksusów kampera - był to zwykły mały busik, jakieś Vito lub coś w podobie. Sam nie wiem czy nie wygodniej biec, niż cieśnić się tam w tyle osób.
      Nowa dwójka nie była zbyt rozmowna, podobnie zresztą jak ja. Biegłem swoje w milczeniu, z zadziwiającą lekkością. Myślałem nawet by przeciągnąć zmianę i wyśróbować mój nowy rekord dziennego dystansu jeszcze bardziej. Po 5 km skręciliśmy z głównej drogi, na malutką dziurawą boczną. Tam auto mogło jechać cały czas koło mnie, oświetlając drogę. Ekipa dodawała mi też otuchy, ale chyba nie najlepiej wyglądałem, bo nie dawali wiary, że czuję się dobrze.
      Kilometr dalej wróciliśmy na dużą, oświetloną szosę i tam dołączył się do nas jakiś rowerzysta. W tym też miejscu dałem się wyprzedzić pozostałej dwójce, pozwalając im nadawać tempo. Po 7 km miałem już dość, ale nadal myślałem o zrobieniu 15 km. Niestety, gdy na 8,5 km mijałem naszego kampera i kierowca zapytał ile jeszcze biegnę, była już tylko jedna prawidłowa odpowiedź: 
      - Um e meia! - krzyknąłem - jedna i pół!
      - Um e meio! - powtórzył kierowca, z tym, że już poprawnie gramatycznie, do reszty drużyny, a mi zrobiło się głupio...


      Stali na poboczu kilometr dalej. Miałem już 45,5 km na liczniku, a była 22:40. Może jeszcze raz się dziś zbiorę! Nie zebrałem... Pamiętam tylko jak przebudziłem się ok 3:00, śpiąc na łóżku i zobaczyłem Carlosa Sá (dla nie wtajemniczonych, jest to jeden z najlepszych ultramaratończyków na świecie), w jego własnym kamperze, śpiącego na ławce! Wyobrażacie sobie, że na przykład David Beckham lub powiedzmy Brad Pitt zaprasza Was do siebie i gości w łóżku, samemu śpiąc na kanapie? Bo ja nie! Takie rzeczy tylko pośród ultramaratończyków!
      Naprawdę chciałem pobiec jakąś prawdziwie nocną zmianę, lecz zanim zdążyłem choćby ziewnąć, spałem już dalej. Obudziłem się zawstydzony po 8:00, będąc już obiektem drwin kolegów. No cóż, takie bieganie serio potrafi dać w kość!
      Zjadłem szybko śniadanie i przed 10:00 byłem gotów do biegu. Jakimś cudem rozmnożyliśmy się w nocy, na raz biegło 15-20 osób! Wyprzedziliśmy nieco biegaczy i teraz czekałem przy aucie, aby móc się do nich dołączyć. Był 6 grudnia, a ja miałem na sobie tylko koszulkę z krótkim rękawkiem! Właściwie nie tylko...
      - A Ty to nie masz spodenek? - zapytał Carlos.
      - Mam tylko dresy, nie miałem pojęcia, że będę biegł z Wami tak daleko!


      Carlos tylko się uśmiechnął, a ja ruszyłem, gdyż grupka już się zbliżała. 5 km dalej stanęliśmy. Okazało się, że łączymy się w tym miejscu z grupą Armando Teixeiry (tego samego, który wpisem na facebooku dał początek mojej przygodzie!). Myślę, że do ich przybycia minęło jakieś pół godziny. Bardzo serdecznie wszyscy się przywitaliśmy (w końcu to Portugalczycy, więc nie mogło nie być serdecznie) i po jakimś czasie ruszyliśmy w dalszą drogę.


      Czułem się naprawdę średnio, właściwie to przebierałem nogami tylko z przyzwyczajenia. Było to widać po minie, bo i towarzysze biegu i osoby z samochodów co chwila pytały czy wszystko jest okej. Od połączenia sił zrobiliśmy 10 km, więc łącznie miałem już 15.


      Następna 10-kilometrowa zmiana, którą spędziłem w aucie, kończyła się już na przedmieściach Lizbony w miejscowości Vila Franca de Xira i tam spotykaliśmy się z resztą sztafet, tak by ostatnie 30 km przebiec wspólnie. Odpocząłem więc niecałą godzinę, a już trzeba było ruszać - od tego miejsca "najwięksi", czyli m.in. Carlos, mieli już biec aż do mety, a ja nie zapomniałem, że głównym celem wycieczki była przebieżka u boku mistrza, więc zebrałem się w sobie i postanowiłem również biec.


      Podczas oczekiwania wypatrzyłem elektroniczny termometr i... zatkało mnie! 22°C szóstego grudnia! No nieźle!

Bieg brzegiem Tagu. GPS zaczął wariować i się rozłączać.

      Gdy już nareszcie byliśmy gotowi, wystartowaliśmy około stu osobową ekipą. Spełniło się moje marzenie, Carlos biegł tuż obok!

Carlos w białym daszku, a ja z tyłu w dresach :)

      Ponieważ grupa była duża, a poziom bardzo zróżnicowany, co jakiś czas przystawaliśmy lub maszerowaliśmy, by dać szansę wolniejszym zawodnikom. Z minuty na minutę, coraz bardziej to ja zaczynałem zaliczać się do tej części naszego peletonu, która musiała nadrabiać. Byłem wykończony, wszak od startu minęła ledwie doba, a ja miałem już w nogach ponad 60 km, było gorąco i na dodatek, nie wiedzieć czemu, zaczęło odzywać się lewe biodro.


      W pewnym momencie skręciliśmy z głównej drogi na gruntową. "Skrót" - mówili... Niestety droga była coraz gorsza i gorsza aż dotarliśmy do siatki ogradzającej teren budowy. Nic tak nie boli człowieka na skraju wytrzymałości psychicznej i fizycznej jak konieczność zawracania i świadomość bezsensownego nadrobienia dystansu. Biegłem jednak coraz bardziej utykając. Podbiegł do mnie jeden z nowo dołączonych.

Zawracamy z super "skrótu" 

      - Dobrze się czujesz? - zapytał - Nie musisz biec całego dystansu. Możesz wsiąść do auta i wysiąść gdzieś bliżej mety!
      - Jest ok, dzięki - odpowiedziałem - Wiem, bo biegnę już od Aveiro.
      Jego mina niesamowicie dodała mi sił!
      Nie na długo jednak. Kawałek dalej stwierdziłem, że jak zaraz nie zobaczę auta to stanę na środku drogi i się rozpłaczę. Powiedziałem o tym mojej ekipie, a że część z nas czuła podobnie, zadzwoniliśmy po kampera. Miał czekać na dworcu kolejowym. Wszystko fajnie, ale ja nie miałem pojęcia gdzie to jest, a walczyłem już o każdy metr. Słyszałem tylko jedno i to samo zdanie - "Już zaraz!". Ale nie było zaraz... Ostatecznie, przez pomyłkę na trasie, przy stacji licznik pokazał 11 km. Co za ulga! Nawet sobie nie wyobrażacie, jaką rozkoszą było się zatrzymać!
      Natychmiast niemal zasnąłem i obudziłem się dopiero gdy auto stanęło "7" km przed metą. Ten ostatni odcinek mieliśmy przebiec wszyscy razem. Przewidywaliśmy, że ekipa dotrze za ok pół godziny. Stukrotnie za mało w moim odczuciu. Było chłodno jednak postanowiłem biec w krótkiej koszulce.
      Nie bieglismy szybko, uwierzcie jednak, że odliczałem każde 100 metrów. Po 4 km dobiegliśmy do wystawy EXPO z przed parunastu lat. Tam czekała na nas bramka ustawiona z miejscowych biegaczy, ktorzy mieli się dołączyć na ostatnie metry. Jedna tylko rzecz mi się nie zgadzała. Z wystawy miało być 8 km do mety, więc byłem przekonany, że jakoś ją przegapiłem i już dawno jest za nami! No ładnie - od nowa musiałem odliczać każde 100 metrów od ośmiu w dół!


      Grupa była już olbrzymia, myślę że około 200 osób. Starałem się trzymać z przodu, ale z różnym skutkiem. Na 5 km do mety (i tak już nie wierzyłem w ani jedno ich słowo!), zatrzymaliśmy się aby zebrać wszystkich do kupy.


      Tak miło siedziało się na krawężniku, że przegapiłem nieco start i wylądowałem na szrym końcu, pośród rodziców z dziećmi i ludzi o mało biegowej budowie ciała. Główną grupę widziałem jakieś 100-200 metrów przed sobą. Biegli wolno, ale i tak za szybko. 
      Nie wiedziałem, czy będą jeszcze przed metą jakieś postoje, a za nic nie chciałem przegapić finiszu na głównym placu Lizbony. Nie wiem skąd wziąłem siły, ale nagle powiedziałem sobie "Teraz albo nigdy!" i rzuciłem się w szaleńczą pogoń.
      To nie było tak, że nagle minęło zmęczenie. Ono było nadal takie samo. Po prostu przestałem odczuwać cokolwiek. Nie docierały też już do mnie sygnały z zewnątrz. Wyłączyłem umysł i biegłem tak mijając kolejne osoby wpatrzony w cel, którym była czołowa grupa. Dogoniłem ich na 2 km do mety. Biegło mi się genialnie! Ciało ludzkie może znacznie więcej, kiedy umysł nie narzuca mu ograniczeń!
      500 metrów do placu ustawiliśmy się w szyku bojowym i ruszyliśmy na "rundę honorową" (która nie była nawet rundą). Biegłem może w 3cim lub 4tym rzędzie. Więc liczyłem, że załapię się na jakąś słit focię z mety.


      Uczucia towarzyszącego mi w chwili przekroczenia "mety" nie opiszę bo zwyczajnie nie umiem. Możecie sobie wyobrazić oglądając film:


... i pamiętając, że 29 godzin temu wyszedłem z domu przebiec kilka kilometrów. To wszystko było jak bajka. Na wielkiej scenie akurat grał jakiś zespół, Carlosa i innych przywódców ekip zabrali do udzielania wywiadów i do uroczystego przekazania zebranych funduszy. Nie wiedziałem trochę co ze sobą zrobić w takim tłumie. Odnajdywałem kolejnych członków mojej ekipy i dziękowałem im za piękna przygodę, a potem ustawiliśmy się do wspólnego zdjęcia.


      Krótka koszulka spisywała się świetnie w trakcie biegu, jadnak na placu, po paru minutach stania, zacząłem porządnie marznąć. Wszak było już po zmroku a ja byłem na skraju wycieńczenia. Minęło dużo czasu zanim ktoś zdecydował się pójść i otworzyć kampera, który stał nieco dalej na parkingu.
      Każdy wracał z kimś innym, lub zostawał w Lizbonie, więc okazało się, że kamperem wracaliśmy tylko w piątkę. Obiecali podrzucić mnie do Aveiro, mimo, że musieli nadrobić przez to kilkanaście kilometrów najpierw jednak pojechaliśmy do, uwaga uwaga, portugalskiej Biedronki (port. Pingo Doce, czyli dosłownie "Słodka Kropelka), która w niektórych sklepach oferuje też bary szybkiej obsługi, coś na podobę polskich mlecznych barów! Ciepły posiłek! Tego było mi trzeba! No i na deser zimne piwko! Od razu mówię, że to nie był mój pomysł, ja tylko zawsze biorę przykład z lepszych, a że Carlos zamówił... :D Kto by pomyślał, że będę sobie siedział w dresie w biedronkowej restauracji razem ze zwycięzcą Badwater (217 km ciągłego biegu przez Dolinę Śmierci w USA w temperaturze wahającej się między 40 a 55°C), gawędził w najlepsze i sączył piwo! Życie jednak potrafi zaskoczyć!


      Korzystając z okazji, naskrobię może parę słów o Carlosie Sá. Zdumiewające, że tak wielki człowiek może być tak skromny! Przez całą drogę słychać go było najmniej ze wszystkich, momentami niemal mogliśmy zapomnieć, że jedzie z nami! Uczynny, pomocny, cichy i spokojny, gdyby ktoś z boku obserwował naszą ekipę jestem pewien, że miałby problem z odgadnięciem kto z nas jest tak wielkim mistrzem, a kto biega hobbistycznie. Wszyscy byli równi!
      Quim i Ricardo poszli spać, kierowca był zajęty jazdą, więc można powiedzieć, że zostaliśmy z Carlosem sami. Dopiero wtedy nieco bardziej się otworzył - zaczął opowiadać o sobie, odpowiadał na moje pytania, których jak sie domyślacie miałem mnóstwo, potem pokazywał mi filmiki ze swoich biegów, które zamieszcza na swoim kanale na YouTube. Było mega sympatycznie! W końcu jednak i my poszliśmy spać, i w kamperze nastała grobowa cisza.
      Wysadzili mnie pod samymi drzwiami. Podziękowałem, pożegnałem się i odjechali ginąc gdzieś w mroku...


      Właśnie to uwielbiam w Portugalczykach - otwartość, pozytywne nastawienie i genialna atmosfera, którą tworzą dookoła siebie. Kupili mnie tym po całości i myślę, że miało to duży wpływ na moją decyzję, aby w maju jeszcze raz zawitać do Gerês, tym razem na znacznie większe zawody, ale o tym kiedy indziej.



Toca a todos
Dystans sztafety Caminha - Lizbona - 455 km
Dystans sztafety Aveiro - Lizbona - 269 km
Czas Aveiro - Lizbona - 29 h
Mój dystans - 84,2 km
Zebrana kwota łącznie - 400.000 €

      Dla takich przygód warto żyć i warto biegać!

Pierwsza część

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Podobał się wpis? Zostaw komentarz! Nie podobał się? I tak zostaw! Dziękuję! :D